Od wpół do trzeciej nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, liczyłam barany, powtarzałam w myślach jedno słowo... Nic. Na dworze nadal lało, co chwila rozlegała się błyskawica. Przed wyjściem do szkoły szybko musiałam przebrać się w cieplejsze ubrania, bo pogoda nie ulegała zmianie, tylko coraz bardziej się pogarszała. W podtopionej piwnicy znalazłam stare adidasy, złapałam parasol i pobiegłam na przystanek. Droga zamieniła się w rzekę. Nie dość, że przemokły mi buty, to jeszcze ochlapał mnie tir, a na przystanek dotarłam wdzięcznym krokiem prima baleriny (chodziłam po palcach, co i tak na nic się nie zdało).
Jak zwykle jechał najbardziej rozklekotany autobus. Tylne siedzenia były zalane, a na mnie cały czas kapało z nieszczelnego okna. Grunt, że w ogóle siedziałam. Co prawda nie z siostrzyczką i braciszkiem, bo nie było miejsca, ale obok starszego faceta, z którego uśmiałam się jak nigdy wcześniej. Z tego co wywnioskowałam z jego niezrozumiałego bełkotu, jechał z Żor, nienawidził "tych idiotów co źle drogi budują" i lubił żołądkową gorzką. W pewnym momencie, po serii narzekań, wyjął zza kieszeni kurtki flaszkę, rzekł: "I weź ty się człowieku nie napij!", pociągnął z gwinta i narzekał dalej. W Marklowicach usiadł obok mnie pewien chłopak, chyba w moim wieku, w każdym razie znam go z widzenia. Podpadł owemu facetowi, bo usiadł bokiem, właściwie to plecami do mnie, co mi w ogóle nie przeszkadzało. Podchmielony pan wydarł się na niego, że nie wie co to savoir-vivre (według sknery: "Sztuka życia") i że nie szanuje kobiet. Ja się śmiałam, a chłopak czerwienił ze wstydu. No i dobrze.
Całą drogę czułam się jakby podczas rejsu po Wenecji. Marklowice były kompletnie zalane. Gdy autobus jechał, to dosłownie mył sobie szyby. Dojechaliśmy z opóźnieniem, celowo jeszcze opóźnialiśmy drogę do szkoły, żeby nie zdążyć na angielski, na który nic nie umiałam (i z którego w ostateczności nie było sprawdzianu...).
Po sześciu lekcjach walki z żywiołem ciąg dalszy. Wracałam z braciszkiem tym samym autobusem, który jechał rano, ale na szczęście był w miarę suchy. Jak zwykle było dużo śmiechu. Do czasu. Marklowice zostały zamknięte z powodu zalanej drogi i wracaliśmy przez Radlin. Matko Boska. Siedmiu pasażerów, dziwny kierowca, czarno za oknem i deszcz, który lunął tak niespodziewanie, że aż się przestraszyłam. Gdybym nie jechała z braciszkiem, to przy pierwszej lepszej okazji ewakuowałabym się z autobusu i dzwoniła po tatę.
"- Tato! Przyjedź po mnie!
- Ale gdzie?
- Nie wiem!!!"
Atmosfera, która panowała w zalanym autobusie, niepokojąco przypominała mi tę, z gry i filmie o Czarnobylu. Czarne niebo, szalejąca wichura, deszcz bijący o szyby i nieznana mi dotąd okolica. Jechaliśmy przez las, gdy braciszek nagle wyskoczył z tekstem: "O, patrz! Slender!". Boże... Nie było żadnych samochodów, wszystko zalane, tylko nasz autobus brnący w dal na oślep. A tamto niebo będzie mi się śniło bardzo, bardzo długo...
Okazało się, że autobus ominie mój przystanek i pojedzie prosto na Żory. Wysiadłam na Górnioku, bo nie miałam wyboru. Braciszek proponował mi transport, ale od czegoś chyba mam tatę. Doczłapałam jakoś pod ośrodek zdrowia (co najlepsze, tiry nie przejechały mnie na pasach - święto!) i tam czekałam w deszczu na tatę, który miał problem z dojazdem. O 16:35 dojechałam do domu. Przemoczona, cała z gliny i loczkami jak aniołek, chociaż w środku gotowałam się ze złości.
Ciekawe jak będzie jutro. Szczerze, to już się boję...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz wiele dla mnie znaczy. Z chęcią odwiedzam nowe blogi, ale nie musisz zostawiać mi swojego adresu (chyba, że nie udostępniasz go w swoim profilu). Dziękuję wszystkim moim czytelnikom. Bez was pisanie nie miałoby sensu.