Boję się iść jutro do szkoły. Boję się wsiąść do autobusu, boję się wejść do klasy, boję się iść do biblioteki. Takie przerwy w relacjach z ludźmi źle na mnie wpływają. Znowu mam problem, znowu boli brzuch. Validol już nie pomaga, miętówki tym bardziej, świadomość, że mam w kieszeni reklamówkę nie wystarcza. I tak boję się, że zrzygam się publicznie, przed wszystkimi i wszyscy będą się ze mnie śmiać. Głupie, wiem. Ale nie umiem tego zwalczyć. Dla kogoś to może być totalnie błahy problem, może się z tego śmiać. Ale ja walczę z tym od dwóch lat. Przez te dwa lata na myśl o wyjściu w miejsce publiczne ściska mnie w brzuchu. Nie potrafię normalnie funkcjonować. Kiedyś koleżanki zaprosiły mnie do McDonalda. Pierwszą wizją jaką miałam przed oczami, było to, że rzygam pod stołem na ich nogi. A one się śmieją. Odmówiłam. Nigdzie nie poszłam. Kolejny piątek przesiedziałam w domu. Ledwo wytrzymuję na mszy w kościele, o szkole nie wspominam. Nie potrafię wytrzymać na rodzinnych uroczystościach, wszyscy siedzą za stołem, a ja zastanawiam się czy mam już uciekać czy poczekać jeszcze chwilkę. Czasami zamiast bólu brzucha zatyka mi uszy. Mdleję. Ale chyba lepiej jest zemdleć w miejscu publicznym niż się zrzygać. Przynajmniej nikt nie musi po tobie sprzątać. Ale i tak wszyscy się śmieją...
Wiem, jestem zryta. Potrzebny mi psycholog i mocne psychotropy. Ale rodzice nigdzie ze mną nie pójdą. Urodzili się w średniowieczu, więc myślą, że ludzie chodzący do psychologa są obłąkani. BO JA JESTEM OBŁĄKANA. Wiem to. Ale oni nie chcą tego przyjąć do wiadomości.
Jutro mam sprawdzian z matematyki. Trójeczce na koniec mówię "pa pa!".
Boże, pomóż. Żebym się jutro nie zrzygała...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz wiele dla mnie znaczy. Z chęcią odwiedzam nowe blogi, ale nie musisz zostawiać mi swojego adresu (chyba, że nie udostępniasz go w swoim profilu). Dziękuję wszystkim moim czytelnikom. Bez was pisanie nie miałoby sensu.