Obudziłam się o 2:30 i od tej pory nie zmrużyłam oka. Powodem tej pobudki była ponad 39° gorączka i masakryczny ból głowy. Ledwo wyczołgałam się z łóżka i poszłam do kuchni po jakieś proszki. Wzięłam pyralginę sprint, która zgodnie z napisem na opakowaniu powinna smakować pomarańczowo, ale z rzeczywistości smakuje jak gówno. Gówno z aromatem pomarańczy. Otrzepało mnie, popiłam herbatą, żeby zabić ten smak i poszłam z powrotem do łóżka. No i chuj. Leżałam pół godziny. Potem zwątpiłam i wzięłam zeszyt z hiszpańskiego, bo jutro mam sprawdzian a gówno umiem. Uczyłam się półtorej godziny, a potem zaczęły zamykać mi się oczy. Myślę sobie, "idę spać". No i dupa. Jak nie zasnę, to nie zasnę. Nie umiałam przyjąć żadnej pozycji, bo tak mnie kości napierdalały, no więc do piątej rano turlałam się po całym łóżku. Mózg spał, ciało nie. Znowu wzięłam zeszyt i zaczęłam się uczyć. Po pięciu minutach zwątpiłam i znowu położyłam się spać.
Podrzemałam do pół siódmej i zaczęłam zbierać się do szkoły. Przestraszyłam się własnego odbicia w lustrze. ("Księżniczka Mordoru - Przebudzenie") W głowie mi piszczało, oczy się roztapiały, gardło płonęło, a kości skrzypiały. Ustaliłam z mamą, że pójdę tylko na dwie pierwsze lekcje, bo mam na nich sprawdziany, a szkoda to później nadrabiać. Naszpikowana tabletkami dzielnie wkroczyłam do autobusu i... co przystanek chciałam z niego wyskoczyć. Tak mnie wytrzęsło na dziurach, że do szkoły doszłam slalomem.
W rezultacie nie pisaliśmy ani jednego sprawdzianu. (Stay calm... Relax... Nie krzycz...) Ale z jednej strony dobrze, że zjawiłam się w szkole, bo na hiszpańskim mieliśmy "estar + gerundio" i potem znowu byłabym w ciemnej dupie. Chociaż i tak jestem.
Wracając do domu, czułam się jakbym wracała ze zjazdu emerytów albo pielgrzymki do Częstochowy. Średnia wieku pasażerów wynosiła +60. Jakiś dziadek próbował wplątać mnie w rozmowę, niestety byłam zdolna odpowiadać tylko monosylabami. Potem sobie odpuścił, bo chyba kapnął się, że nie umiem mówić.
Nie wiem jak doszłam do domu. Padłam na łóżko gdy tylko dotarłam do mojego pokoju. 39°, czerwone oczy, spuchłe gardło.
Pojechałam do lekarza. W poczekalni się przewracałam, więc pielęgniarka wpuściła mnie prędzej. Dostałam antybiotyk - augmentin - który rozwalam młotkiem na proszek, bo nie jestem w stanie do pogryźć, a o połknięciu nawet mowy nie ma.
Wieczorem w momencie zrobiło mi się słabo. Zaczęło mi huczeć w głowie, wszystko bolało mnie dwa razy bardziej. Zmierzyłam temperaturę i moim oczom ukazał się rekordowy wynik: 40,2°. Zjadłam dwie tabletki paracetamolu, ale nic to nie dało. Temperatura nie spadała. Czułam, że oczy mi się roztapiają, a wraz z jakimkolwiek ruchem zaczynało mi huczeć w głowie. Mama kazała mi schładzać stopy i łydki zimną wodą i to w ostateczności ocaliło mnie od śmierci.
Temperatura spadła mi do 38°. Zmęczona poszłam spać. A czekała mnie burzliwa noc...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz wiele dla mnie znaczy. Z chęcią odwiedzam nowe blogi, ale nie musisz zostawiać mi swojego adresu (chyba, że nie udostępniasz go w swoim profilu). Dziękuję wszystkim moim czytelnikom. Bez was pisanie nie miałoby sensu.