Śpię sześć godzin dziennie (albo i mniej, ale sześć to max), wstaję przed szóstą, przychodzę do domu przed osiemnastą (we wtorki i środy, ale inne dni też mnie nie rozpieszczają), zanim się ogarnę jest już siódma, a potem do północy maraton naukowy. A muszę przyznać, że nie jestem zadowolona z moich ocen. Ot, taka daily routine licealisty. Czas na telewizję? Komputer? SEN?! Brak. Null. Zero.
Potem mdleję, rzygam, stresuję się, ważę pięćdziesiąt kilo, nie mam w ogóle odporności, ciągle choruję, boli mnie głowa, nie umiem spać.
Jedna rada - nie wierzcie w to, co widzicie w amerykańskich serialach. Te ich "high school" nie może być w nawet marnym stopniu porównane z tymi ruderami, w których my spędzany połowę swojego życia. A co z tego mamy? GÓWNO.
Znowu boli brzuch, znowu nauka mnie przytłacza. Dzisiaj już nic więcej nie napiszę. Jutro mam sprawdzian z angielskiego i WOS-u, a na dodatek sram w gacie przed fizyką. Byle do piątku.
Boże opatruj.
Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz wiele dla mnie znaczy. Z chęcią odwiedzam nowe blogi, ale nie musisz zostawiać mi swojego adresu (chyba, że nie udostępniasz go w swoim profilu). Dziękuję wszystkim moim czytelnikom. Bez was pisanie nie miałoby sensu.