wtorek, 6 sierpnia 2013

Time to find my faith

Telewizor w salonie gwałtownie cichnie. Kilka sekund później znika światło, wpadające przez szparę pod drzwiami mojego pokoju. Czekam jeszcze kilka sekund. Drzwi się nie otwierają. Słyszę skrzypienie starego łóżka rodziców i szelest pościeli. Następuje głucha cisza.

Już nikt nie wejdzie tej nocy do mojego pokoju. Ostatni raz sprawdzam facebooka, w nadziei na jakąś wiadomość. Jak zwykle ani jednego powiadomienia. Wyłączam laptopa, gaszę lampkę. Podchodzę do okna i otwieram środkowe skrzydło szybkim, zdecydowanym ruchem. Stara, drewniana okiennica skrzypi i mogłaby zbudzić domowników, czego wolę uniknąć. Otwieram okno na oścież i ostrożnie odsuwam firanę. Wskakuję na parapet i wygodnie się rozsiadam. 

Noc jest najpiękniejszą porą dnia. Ciszę, rozlegającą się wokoło, przerywa tylko miarowe cykanie koników polnych. Biorę głębszy oddech. Latem powietrze da się przełknąć. Zimą jest gorzej, bo gęsta zabudowa domów równa się tej samej ilości kominów. Wyciągam głowę i spoglądam wysoko w górę. Księżyc śpi, a niebo oświetlają tylko gwiazdy. Gaśnie kolejne zbędne źródło światła - uliczna latarnia. Siedząc na parapecie nie odczuwam strachu z tego powodu, jednak gdybym akurat spacerowała ulicą, to z pewnością w mojej głowie odtwarzałyby się sceny z horrorów. 

Tylko dzięki letnim nocom kocham tę porę roku. Na dworze jest nadal ciepło, ramiona obwiewa delikatny chłodny wiaterek i czuć w powietrzu zapach okolicznych łąk. Tajemnicza ciemność nie budzi we mnie strachu. Mam oparcie w gwiazdach, a kilka razy w miesiącu wspiera mnie księżyc. Jednak najbardziej mistyczne są te mroczne noce. Tylko ja, kojąca cisza, nieprzenikniona ciemność, delikatne światło gwiazd i... Bóg...?

Uważam się za praktykującą katoliczkę, jednak gdyby ode mnie zależała moja obecność na niedzielnych mszach, musiałabym usunąć to pierwsze słowo. Nie lubię chodzić do kościoła. Inaczej, lubię w nim przebywać, na te kilka minut przed rozpoczęciem mszy. Cisza, ciężkie powietrze, wyczuwalna obecność kogoś jeszcze. Razem ze dzwonkiem na mszę czar pryska. Formułki, odklepywane przez księdza, zabijają tą magię. 

Wierzę, że na świecie istnieje coś potężnego. Coś, czy raczej Ktoś, władający wszystkim wokół. Nazywa się go Bogiem. 

Moim pierwszym skojarzeniem z tym trzyliterowym słowem, nie jest bezgraniczna ojcowska miłość. Mam ojca, człowieka, dzięki któremu powstałam. Widuję go na co dzień i nie oddaję mu pokłonów. Jedyne, co czuję wobec Boga, to respekt. Szanuję Go i nigdy nie ośmieliłabym się bluźnić przeciw Niemu. To tak, jak z formułą wzywającą krwawą Mary. Niby w to nie wierzysz, ale nie odważysz się wypowiadać na głos przed lustrem jej imienia. Boisz się kary.

W moich monologach kierowanych w niebo, zwracam się tylko do Boga. Nie wymieniam imion innych świętych. Może podświadomie wybieram najsilniejszego z nich i wierzę, że tylko On zdoła mi pomóc? 

Czasami na początku wydukam "Ojcze Nasz...". Tylko po to, by zwrócił na mnie uwagę. Później wyrzucam z siebie wszystko. Mówię o tym, co mnie dręczy, smuci, nie daje spać, ale też o tym jak kocham ten świat. To jak sesja u psychiatry. Parapet jest kozetką, a gwieździste niebo sufitem gabinetu. Tylko nie widzisz lekarza, dzięki czemu jeszcze bardziej się otwierasz. 

Przepraszam Go tylko wtedy, kiedy czegoś chcę. Za jeden grzech, wypowiadam jedną prośbę. Najczęściej proszę o zdrowie, bo z nim w ostatnich latach jest najgorzej. O życie uczuciowe wręcz błagam ze łzami w oczach. "- Och, Panie Boże, daj mi się zakochać! Niech ktoś mnie pokocha! Błagam! Nie daj mi umrzeć samotnie..."

Co za ironia. Czasami myślę, że Bóg mnie w ogóle nie słucha, że obrażam Go swoją bezpośredniością. Dlatego moje modlitwy nie przynoszą skutku. Ale... Nie mogę powiedzieć, że nikt nie kocha mnie. Przynajmniej mam nadzieję, że już temu komuś przeszło, że otworzył oczy. Jestem zaślepiona ideałami, nie dostrzegam wnętrza człowieka. Najwyraźniej taka jestem - pusta w środku i szpetna na zewnątrz. Muszę w końcu wydorośleć, otworzyć oczy. 

Czasami myślę, że Bóg specjalnie nie spełnia moich zachcianek. Jakby wiedział, jakie będą tego konsekwencje. Jakby mnie... chronił...? Chronisz mnie przed miłością?! Przed zdrowiem?! To bez sensu...

Potrzebuję promyka światła, który rozświetli mroki mojej głupoty i zuchwałości. Może siedemnaście lat życia na to nie wystarczy? Będę czekać Panie Boże. Cierpliwie. Będę czekać na to światło. Mieć nadzieję. Jestem za młoda na zobowiązania, na dożywotnie deklaracje. Wiesz co? NIE CHCĘ MIŁOŚCI. Nie dawaj mi jej. Jeszcze nie teraz. Aktualnie potrzebuję zdrowia i siły, żeby sprostać przeciwnościom losu. Muszę walczyć o swoją przyszłość. Na miłosne uniesienia jeszcze przyjdzie czas. Kiedyś poznam odpowiedź na pytanie "¿Cuándo me enamoro?". Przynajmniej taką mam nadzieję. 

Amen.


PS. Tylko błagam, nie wysyłaj mnie do zakonu!

2 komentarze:

  1. Myślę, że szanse abyś trafiła do zakonu są całkiem... niewielkie, jeśli nie zerowe :) Nawet nie masz pojęcia ile razy (ILEE RAZY!) w Twoim wieku powtarzałam 'Niech w końcu ktoś na mnie zwróci uwagę, do cholery, skończę jako stara panna'. Los lubi nam płatać przeróżne figle i czasem wydaje nam się, że w obecnej sytuacji nie ma szans na zmianę, a kolejnego dnia odkrywamy, że jest zupełnie inaczej... Zawsze można to też podsumować słowami 'dorosłych' - młoda jesteś, życia nie znasz, to nie narzekaj ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że za bardzo wszystkim się przejmuję. Ale mam wrażenie, że marnuję swoją młodość. Chciałabym być dostrzegana przez innych, w końcu się wyszaleć. Z drugiej strony nie chcę być znana jako szalona imprezowiczka, czy "ta, co daje każdemu dupy". Sama nie wiem jaka jestem. Mam nadzieję, że Bóg mnie kiedyś oświeci :)

      Dziękuję, że to czytasz i również pozdrawiam :*

      Usuń

Każdy komentarz wiele dla mnie znaczy. Z chęcią odwiedzam nowe blogi, ale nie musisz zostawiać mi swojego adresu (chyba, że nie udostępniasz go w swoim profilu). Dziękuję wszystkim moim czytelnikom. Bez was pisanie nie miałoby sensu.