wtorek, 21 stycznia 2014

¡Vamos a bailar!

      Zanim rozpiszę się półmetkowej balandze, należałoby wspomnieć o zeszłotygodniowej osiemnastce. By w pełni oddać obraz tamtejszych wydarzeń, pozwolę sobie przytoczyć dość nietypową sytuację.
      Pogrzebom zawsze towarzyszy niezręczna cisza, szelest chusteczek i pociąganie nosem. Punkt kulminacyjny - symboliczne opadnięcie wieka trumny, wieńczy nieopanowany wybuch płaczu. Nigdy nie wiedziałam, jak powinnam się w tej chwili zachować. Myślę, że należałoby wyć tak, jak wszyscy, jednak w moim wykonaniu nie jest to takie łatwe. Często wzruszam się bez powodu i przynajmniej raz w tygodniu zasypiam na poduszce wilgotnej od łez, ale na pogrzebach nigdy nie płaczę. Po prostu nie umiem. Usiłuję wycisnąć z siebie łzy, przypominając sobie smutne sceny z filmów Disneya, ale zamiast się rozpłakać, zaczynam histerycznie chichotać. Kończy się to nieopanowanym wybuchem śmiechu i wymuszoną ewakuacją z kaplicy/kościoła/cmentarza itd.
      Wiem. Jestem koszmarna.
      Jednak siedząc za stołem i patrząc na solenizantkę, przez głowę mi nie przeszło, by zacząć bezmyślnie chichotać. Wręcz przeciwnie - do oczu cisnęły mi się łzy. Nieustannie przygryzałam język, jakby ból mógł rozwiać moje przykre myśli. Wszyscy wokół się śmiali, a ja zastanawiałam się, z jakiego powodu. Los odpłacił mi się za oziębłą postawę podczas pochówków, zsyłając na mnie lawinę przykrości. Wizja samotności, gdy solenizantka witała swojego chłopaka; drwiny Pani Emetofobii, gdy wszyscy wokół smakowali tortu. Pomińmy fakt mojego wyglądu. Nigdy więcej nie oddam się w ręce siostry, która nie wie, czym jest umiar. Z fryzurą niczym Ludwik XVI, oczami wymalowanymi jakbym dopiero co wróciła z szychty i w sukience, w której nie potrafiłam oddychać (chociaż z biustu mi się zsuwała) wyglądałam i czułam się jak Burtonowska Gnijąca Panna Młoda.
      Nie rozpaczałam sama, bo i Siostrzyczka miała ku temu powody. Otrzymała zaproszenie bez osoby towarzyszącej, chociaż solenizantka dobrze wiedziała, że ma chłopaka. Didżej jak na złość puszczał same powolne piosenki, do których nie sposób tańczyć samemu, a i podrygiwać w grupce nie wypada. Chcąc nie chcąc, byłyśmy skazane na siedzenie za stołem.
      Pani Emetofobia nie dawała mi spokoju. Siostrzyczka z sekundy na sekundę była coraz bardziej załamana, więc po trzech godzinach męczarni opuściłyśmy "imprezę". Była to najlepsza decyzja mojego życia.
      Pojechałam do Siostrzyczki, ponieważ rodzice zabiliby mnie za tak szybki powrót z urodzin sąsiadki. Pełni obaw o swoją opinię, że jaką to córkę wychowali, co tylko w domu siedzi i książki czyta, kazali mi zostać na imprezie do samego końca. Tak to jest, gdy mieszka się z komunistami, kierującymi się średniowiecznymi ideami.
      Spędziłyśmy cudowny wieczór. Popijałyśmy zieloną herbatę i jadłyśmy żelki. Skosztowałam nawet wody leczniczej, jednak nie polecam. Uczcie się na moich błędach. Czas mijał na słuchaniu piosenek Justina Biebera (przyznam się dobrowolnie, zanim Siostrzyczka opublikuje upokarzające nagrania "karaoke") i oglądaniu bynajmniej inteligentnych filmików (KLIK). Do domu wróciłam po północy, a rodzicom wcisnęłam kit, że bawiłam się jak nigdy.

      Po felernej osiemnastce do półmetku podchodziłam sceptycznie. Uznałam, że nie warto marnować czas na przygotowania, skoro ponownie przesiedzę całą imprezę za stołem. Jak nie raz już wspominałam, moim życiem rządzą prawa Murphy'ego. Gdy na czymś mi zależy, bądź wiążę z tym wielkie nadzieje, wszystko szlag trafia. (Przykład: osiemnastka.) Dlatego półmetkiem postanowiłam się nie przejmować.
      Łososiowa sukienka niezbyt pasowała do okazji, jednak umożliwiała mi oddychanie pełną piersią i nie zmuszała do ciągłego podciągania. Siostrze tym razem podziękowałam i sama zrobiłam sobie delikatny makijaż. Na powieki nałożyłam ciemny cień, rzęsy musnęłam tuszem, usta pomadką, przypudrowałam nos i byłam gotowa. Włosy wyprostowałam i pozostawiłam rozpuszczone. Domowe stylistki zmusiły mnie jednak do założenia biżuterii, poszłam na kompromis i zgodziłam się na czarny wisiorek. Włożyłam czarne buty na obcasie, w których się przewracam, na ramiona zarzuciłam żakiet i takim sposobem w niecałe pół godziny byłam gotowa.
      W drodze do lokalu główkowałam nad powodem, dla którego mój tata zawróciłby samochód. Lub chociaż zwolnił. Nie śpieszyło mi się na imprezę. Na tylnym siedzeniu towarzyszyła mi Siostrzyczka, której entuzjazm był dla mnie niezrozumiały. (O tym entuzjazmie słów kilka należy wtrącić. Otóż, przed hiszpańskim miałyśmy fazę. Zaczęłyśmy tańczyć na korytarzu dancehall. Tak nas poniosło, że Siostrzyczce telefon wyleciał z ręki i poszybował w dół jedno piętro. Zanim spadł na niewinnych ludzi, siedzących na schodach, przez kilka sekund sunął po podłodze. Gdyby któraś z nas, zamiast stać i się gapić, ruszyła się z miejsca, dogoniłaby lecący obiekt i do niczego by nie doszło. Oczywiście wszystkie stałyśmy w miejscu, gapiłyśmy się na majestatycznie obracający się wokół własnej osi telefon i obstawiałyśmy czy spadnie, czy się zatrzyma. Jednakże fizyka nie ma litości - telefon zleciał. Cudem nic mu się nie stało. Siostrzyczka chichrała się jak nienormalna przez resztę dnia, a ja załamywałam się nad jej głupotą.) Gdy dotarłyśmy na miejsce, przypomniałam sobie o obecności Pani Emetofobii. Wejście na salę wymagało ugryzienia się w język i wbicia paznokci w dłoń, ale na szczęście podołałam.
      Gdy przekroczyłam próg, zrozumiałam, dlaczego impreza tyle nas kosztowała. Nie rozwodziłam się jednak nad wystrojem, tylko dołączyłam do koleżanek z klasy. Udało nam się usiąść razem, więc miałam przynajmniej do kogo się odezwać. Impreza zaczęła się kolacją. Jedzenie było naprawdę smaczne, chociaż jadłam z trudem. Motywował mnie fakt, że za wszystko zapłaciłam, więc powinnam korzystać. Pani Emetofobia na chwilę podkuliła ogon, jednak po posiłku poczułam znajomy ból. Przewidziałam to, dlatego zawczasu zaopatrzyłam się w paczkę miętówek. Chwała Panie, że to placebo działa.
      Tuż po posiłku wyszliśmy na parkiet. Didżej słono nas kosztował, ale było warto zapłacić za takie basy. Cała sala drżała (łącznie z toaletą), a salę rozświetlały kolorowe lampy, co w połączeniu ze sztucznym dymem dawało nieziemski efekt. Na co dzień klubowa muzyka mnie drażni (chociaż za czasów gimnazjum byłam uzależniona od elektrycznych brzmień), jednak tej nocy bawiłam się jak nigdy. Przetańczyłam większość wieczoru. Zamykałam oczy i dawałam się ponieść muzyce. Obolałe ciało wpadło w trans, poruszałam stopami, nie będąc tego świadoma. Dym, światła, drżenie basów, bose stopy, dotyk spoconych ciał. Tyle emocji nie było we mnie od dawna. Gdybym dysponowała kawałkiem kartki, napisałabym wiersz. Wraz z muzyką, przelewała się przeze mnie czysta poezja.
      Zaskakujące było to, że dwóch osobników płci przeciwnej odważyło się ze mną zatańczyć. Oczywiście rozszalałe dziecko z buszu nie potrafi podążać za partnerem, więc wirowanie po parkiecie zamieniło się w czystą komedię. Pociesza mnie fakt, iż do wspólnych harców doszło na początku imprezy, kiedy nikt nie był jeszcze pijany. Najwyraźniej są na tym świecie faceci, których nie odstraszam.
      Wraz z każdą kolejną piosenką stopy odmawiały mi posłuszeństwa. W przerwach, rytmicznie podrygiwałam na krześle i zajadałam się czipsami (szach-mat Pani Emetofobio!).
      Po raz kolejny udowodniłam samej sobie, że bez alkoholu potrafię się świetnie bawić. W połowie imprezy, całe grono zaczęło narzekać na żołądek. Cóż, mnie brzuch bolał cały czas (wolę nie testować reakcji Pani Emetofobii na alkohol), jednak nie wpływało to na moje zachowanie. W pewnym momencie Siostrzyczka wybuchnęła śmiechem. Uspokoiła się dopiero po chwili i nie potrafiła odpowiedzieć na moje pytanie, dlaczego się śmiała. Jednak wpływ alkoholu na jej osobę był naprawdę łagodny. Na zewnątrz doszło do bójki, niektóre dziewczyny przewracały się na parkiecie, a tańczący z nimi faceci, dosłownie je rozbierali. Cieszę się, że całą imprezę pozostałam w pełni świadoma.
      Pomimo tych kilku incydentów, półmetek zaliczam do udanych. Ostatni raz bawiłam się równie dobrze podczas gimnazjalnego komersu, od którego minęło już parę lat. Chyba przydałoby się zacząć chodzić na dyskoteki.
 

Od lewej: Marlenka, Siostrzyczka, ja.

Bleeech...!

Zdjęcia autorstwa klasowej pani fotograf - Moniki.

19 komentarzy:

  1. Ależ imprezowo u Ciebie! Dobrze, że przynajmniej półmetek się udał :) Ale na stole widzę flaszkę i kielony, nieładnie, oj, nieładnie... :P
    Nie martw się - na moim półmetku też działy się niestworzone rzeczy. Chciałam to ująć delikatniej, ale powiem wprost - wszystkie kible i umywalki były zanieczyszczone, a niektórzy nawet rzygali przy stole. Dlatego okropnie bałam się, co to będzie na studniówce. Może jednak ten rok robi swoje i nadchodzi jakiś rozsądek?
    Bardzo ładnie wyglądałaś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To te panie obok piły za moje zdrowie ;)
      Aż tak tragicznie u nas nie było, chociaż kto wie co działo się później, gdy już opuściłam imprezę.
      Dziękuję ;)

      Usuń
  2. Może i osiemnastka nie była udana, ale przynajmniej półmetek był. Mam nadzieję,że mój też taki będzie.
    Nigdy tego nie zrozumiem co jest ciekawego w tym,że jak człowiek się upije nic nie pamięta. Lepiej pozostać do końca w pełni świadomym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro mój był, to Twój też będzie ;)
      Też tego nie rozumiem...

      Usuń
  3. Mi zawsze się bardziej podobają właśnie imprezy w stylu półmetku niż zwykłe dyskoteki. :) Fajnie, że Ci się podobało. Mój półmetek też był super. ;) A osiemnastki będę lepsze. Zobaczysz. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rok dopiero się zaczął, jeszcze kilka osiemnastek z pewnością zaliczę ;)

      Usuń
  4. Dobrze, że chociaż półmetek się udał :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ślicznie wyglądałaś!!! Cieszę się, że to nie była kompletna porażka ;) I oby moje obawy do studniówki również się nie potwierdziły. Oby.
    Co do 18stek, to tak już jest jedne sa fajne, inne nie. Współczuję dziwnego układu łzowego(o ile coś takiego istnieje), ja również często się wzruszam, ale przeważnie w odpowiednich momentach ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzymam kciuki za świetną zabawę! ;)
      Widzisz, ja ryczę wtedy, kiedy nie wypada, a śmieję się w najbardziej nieodpowiednich momentach ;p

      Usuń
  6. Nie wyobrażam sobie wyprawiania swojej osiemnastki z taką pompą (wow, to już za rok). Jakoś nie widzi mi się żadnego rodzaju 'imprezowanie', nawet w pozornie kulturalnej restauracji. To nie dla mnie; wolę kameralną atmosferę, bez zbędnych fanfar i miliona przyjaciół, których większość nawet nie jest znajomymi. Taka już jestem niemodna, a co :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja osiemnastka będzie wyglądała podobnie. Kilkoro najbliższych przyjaciół w domowym zaciszu. Szkoda mi pieniędzy na lokal.

      Usuń
  7. Chyba jednak zdecyduję się pójść na mój półmetek :) Szczególnie w obliczu zmian, które teraz u mnie zachodzą i postanowień noworocznych.

    OdpowiedzUsuń
  8. Jesteś taka piękna, a masz o sobie tak niskie mniemanie. Nie rozumiem tego. Z tego co mi się wydaje po tym co i jak piszesz, nie jestem pustą głupią nastolatką tylko masz coś w głowię. A faceci wbrew temu co się ogólnie uważa wolą właśnie takie dziewczyny, bo te siubzdziu nie koniecznie nadają się na matki i żony. Więcej wiary w siebie :* Wydajesz się na prawdę fantastyczna!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa. Niestety nie jest tak, jak piszesz...

      Usuń
  9. Widać sceptyczne nastawienie się opłaciło skoro półmetek był udany. ;)
    I salę mieliście przepiękną, tak wnioskuję z tego małego zdjęcia *.*

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz wiele dla mnie znaczy. Z chęcią odwiedzam nowe blogi, ale nie musisz zostawiać mi swojego adresu (chyba, że nie udostępniasz go w swoim profilu). Dziękuję wszystkim moim czytelnikom. Bez was pisanie nie miałoby sensu.