Jutro mam ten pseudo "sprawdzianik" z matematyki, który miał być dzisiaj. Byłam święcie przekonana, że będzie wpisany do dziennika z wagą jeden, a okazuje się, że ocena będzie figurować na czerwono. Ni chuja, nie przejdę. ¡Qué horror!
Dostałam piątkę ze sprawdzianu z WOS-u, na którym wszystko zerżnęłam z mojej gustownej i dyskretnej ściągi. Na dodatek mieliśmy dzisiaj kartkówkę z fizyki, na której postąpiłam podobnie. Czuję się winna...
Cały hiszpański przesiedziałam jakbym miała hemoroidy. Na szczęście kobitka nie pytała, chociaż uczyłam się całą drogę do szkoły. -.-.
A w autobusie mieliśmy dzisiaj nietypowego gościa. Nie, nie chodzi mi o kanara, chociaż ci ostatnio też za często się nie pojawiają (wykrakałam, jutro będzie kontrola). Otóż jechał z nami pies. Zwykła, umazana przybłęda, która wsiadła na przystanku przy wjeździe do Marklowic (i tym cudownym starym domu, który kiedyś sobie kupię i będzie mój i tylko mój) i jechał z nami aż do szkoły w Marklowicach. Śmieszna sytuacja, bo wyglądało to tak, jakby pies nie podróżował autobusem po raz pierwszy. Na początku biegał po całym pojeździe i wszystkich obwąchiwał, a potem usiadł sobie na środku, wystawił język i czekał na swój przystanek. Ciekawe czy miał bilet...? A tak swoją drogą, co zrobiliby z nim kanarzy? Cóż, jak kiedyś zabraknie mi pieniędzy to ubarwię tę historię i napiszę książkę "O psie, który jeździł autobusem - oparte na faktach". Wyczuwam bestseller.
Siostrzyczka chodzi już do szkoły, ale porusza się z prędkością metr na godzinę. Ma takie seksowne zielone kryczki i jedna z nich tak denerwująco klika, gdy dotyka ziemi. Jutro mamy iść do biblioteki, a potem pójdziemy jeszcze do rossmana, bo muszę sobie kupić zmywacz i lakier do paznokci, ale jakiś taki ładny. Mam nadzieję, że wyrobimy się przed autobusem, chociaż z tempem Góreckiej może być ciężko...
Chyba po raz pierwszy w życiu mam alergię. Łzawią mi oczy, mam zatkany nos, uszy i zatoki, a do tego boli mnie gardło i łeb. Łeech... Nie wiedziałam, że to takie męczące. Współczuję tym wszystkim alergikom. I sobie również.
Nie zrobiłam dzisiaj niczego na jutro do szkoły. Tylko wypakowałam plecak. Ale jutro jadę po ósmej, więc spokojnie wstanę sobie o szóstej i wszystko zrobię. A matę pierdolę.
Miałam dzisiaj znowu taki realistyczny sen, co było zapewne spowodowane pełnią. Zawsze tak mam, że jak w gębę świeci mi księżyc, to śnią mi się pierdoły.
Byłam w wielkiej, jasnej sali. Ścianę naprzeciwko mnie zajmowało ogromne lustro, a w kącie stała wieża, taka stara, z przełomu lat 80. i 90. Leciała piosenka, którą znam i lubię jej słuchać - Foxes - Echo. Gdy rozpoczął się refren zaczęłam tańczyć. To mnie w tym śnie nie zdziwiło, bo często śni mi się sama ja, tańcząca do jakiejś znanej mi piosenki. Zawsze gdy tańczę zamykam oczy (a potem najczęściej wpadam na stół, ale to był sen i byłam na sali, a nie w pokoju siostry). Piosenka się skończyła i otwarłam oczy. W lustrze odbiła się postać pana M. Oczywiście ciut wyższego i nie uciekającego przede mną. I się obudziłam. Co było w tym śnie takiego wyjątkowego? Otóż po raz pierwszy w życiu przyśnił mi się pan-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać-bo-jest-zbyt-piękne. Po raz pierwszy widziałam go w moim śnie, a jestem w stu procentach pewna, że nie wpływałam na ten sen.
Boże, gdybym była ładniejsza, gdybym nie pisała do niego, to może coś by z tego wyszło. A tak? Biedny chłopak się mnie boi. Jestem koszmarna.
Księżyc i dzisiaj nie daje spać. Czyżby snu ciąg dalszy? I hope so... ♥
Boże, weź ten katar!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz wiele dla mnie znaczy. Z chęcią odwiedzam nowe blogi, ale nie musisz zostawiać mi swojego adresu (chyba, że nie udostępniasz go w swoim profilu). Dziękuję wszystkim moim czytelnikom. Bez was pisanie nie miałoby sensu.